Drzwi się zatrzasnęły, a ja upadłam na podłogę. Leżałam w embrionalnej pozycji, obejmując się ramionami, szlochałam, jęczałam, przytulałam się policzkiem do zimnej podłogi, aż przyszła moja przyjaciółka i powoli razem z nią jeszcze raz zmierzyłam się ze strasznym słowem: „Odchodzę”.
Tak się skończyła moja miłość do faceta, którego poznałam 5 lat temu na jakimś nudziarskim przyjęciu firmowym. Czułam się tam jak kosmitka, dopóki nie przyszedł on. Od razu, od pierwszej rozmowy poczułam, że to jest to. Rozumieliśmy się w pół słowa. Tak samo nie pasował do korporacji, jak ja, miał takie same poczucie humoru.
I tak się zaczęło. Szybko zamieszkaliśmy razem i robiliśmy to wszystko, co robią normalne pary – docieraliśmy się. Troszkę się kłóciliśmy, opowiadaliśmy sobie nasze historie z życia, odkrywaliśmy, jak bardzo jesteśmy podobni, przeżywaliśmy zazdrość o naszych byłych, staraliśmy się robić ze sobą takie rzeczy, których żadne z nas nie robiło z poprzednimi partnerami.
Nawet nie mówię o seksie – byliśmy zakochani i romantyczni. Spędziliśmy ze sobą i naszymi rodzinami święta, a potem wyjechaliśmy na narty w góry, gdzie nas zasypał śnieg i cztery dni tkwiliśmy w schronisku, czekając na pługi.
Nigdy nie czułam się szczęśliwsza. Zdążyliśmy omówić naszą przyszłość, imiona naszych dzieci. Nawet naszą wspólną starość w domku na Teneryfie, który sobie kupimy za pieniądze zarobione na naszym wspólnym biznesie (wszystko omówione, żeby nie było). I nagle, pewnego dnia, mój świat rozpadł się na kawałki.
Czarna rozpacz
To nie było moje pierwsze rozstanie i część moich reakcji była znajoma – schudłam, wybuchałam płaczem ni stąd, ni zowąd, nie mogłam się na niczym skupić, wszystko poza moim bólem wydawało mi się bez sensu.
Ale tym razem moje ciało zareagowało mocniej. Czułam, że moje serce od czasu do czasu zaczyna dziwnie gwałtownie bić. Czasem brakowało mi oddechu. Nie mogłam zasnąć, a gdy już zasnęłam, budziłam się nad ranem o okropnej porze i czułam się tak, jakby świat się właśnie kończył. Nawet moja skóra to odczuła, bo bolało mnie każde dotknięcie. Jazda w tramwaju w tłumie ludzi, którzy się o mnie ocierali, była dla mnie torturą.
Jasne, czytałam jak wszyscy, że trzeba ćwiczyć, bo ruch to najlepsze lekarstwo. Zmusiłam się więc do pójścia na siłownię. Ale podczas ćwiczeń czułam, jak każdy najmniejszy mięsień woła: „Zostaw mnie, do cholery, w spokoju!”. Przez kolejne trzy tygodnie zaliczyłam grypę żołądkową i zapalenie ucha.
Ja?! Ja zawsze byłam typem osoby, która na wiadomość o chorobie znajomej mówi: „Weź się w garść”. Ale ja jakoś nie mogłam. Musiało minąć sporo czasu, zanim doszłam do siebie. A wtedy postanowiłam sprawdzić, co mi się właściwie przytrafiło.
Nóż w serce
Według dr. Etana Krossa z University of Michigan, emocje i samokontrola zwracają uwagę na język, jakim się posługujemy. Gdy czujemy się porzuceni, używamy takich sformułowań, jak: „Zraniłeś mnie”, „Wbiłeś mi nóż w serce”. W literaturze czy w słowach piosenek znajdziemy pełno tego typu metafor. Tak to odczuwamy – obojętnie, jak melodramatycznie by to zabrzmiało.
Dr Kross przebadał za pomocą rezonansu magnetycznego kilkadziesiąt osób, które niedawno przeszły przez dramatyczne rozstanie. Na początek delikwenci mieli za zadanie patrzeć na zdjęcie osoby, która ich porzuciła, i przypominać sobie sam moment, gdy poczuli się odrzuceni. W kolejnym teście lekko oparzono skórę badanych na lewym przedramieniu.