Niezliczone ilości wypieków, generalne porządki i totalny brak makijażu – to trzy hasła, którymi mogę podsumować wiosenny lockdown. Teraz, gdy zamknięcie w domach po raz drugi wydaje się być nieuniknione, mam zamiar wykorzystać swoje doświadczenia i przejść przez ten czas z dobrym humorem i motywacją do działania. Znów będziemy piec i sprzątać, ale tym razem w makijażu.
Jeśli miałabym określić, jaka relacja łączy mnie z makijażem, odpowiedziałabym: „To skomplikowane”. Z jednej strony, jak na redaktorkę tworzącą treści o tematyce beauty przystało, istotną część swojego wolnego czasu poświęcam kwestiom związanym z kosmetykami. Zdarza mi się spędzić godzinę lub dwie, siedząc przy toaletce, słuchając podcastu, popijając herbatę i wymalowując na twarzy mniej lub bardziej szalone makijaże. To zajęcie niezwykle mnie odpręża, pozwala wyżyć się artystycznie i zapomnieć o trudach dnia codziennego. To mój czas w ciągu dnia, który niezwykle cenię i którego potrzebuję. Jednocześnie makijaż traktuję również jako sposób na podniesienie pewności siebie. Dlatego zawsze, gdy wychodzę z domu, czuję potrzebę nałożenia choćby najbardziej minimalistycznej wersji make-upu. Tak przynajmniej wyglądało to do marca. Lockdown wywrócił całą moją relację z makijażem do góry nogami. I, jak się okazuje, nie tylko moją.
Badanie przeprowadzone przez sieć brytyjskich drogerii Boots wykazało, że aż 82% kobiet w trakcie lockdownu nosiło mniej makijażu lub zrezygnowało z niego całkowicie. Gdy siedziałam zamknięta w czterech ścianach, żyjąc od posiłku do posiłku, w międzyczasie pisząc nowy tekst, wyprowadzając psa i ścierając kurze, zdałam sobie sprawę z tego, że dniami, w których czułam się lepiej, były te rozpoczęte od wcześniejszej pobudki i rutynowych czynności, jak właśnie wykonanie prostego make-upu. Zadałam sobie pytanie: czy coś tak prostego i błahego, jak makijaż, może w pewnym sensie pomóc zmierzyć się z sytuacją, która zapanowała na świecie?
Dla siebie, nie dla innych
Zanim to całe szaleństwo związane z pandemią się zaczęło, makijaż stanowił stały element mojej porannej rutyny. Najpierw szybka kawa, a następnie stały zestaw: podkład na całą twarz, korektor pod oczy, rozświetlacz na kości jarzmowe, bronzer pod i błyszczący cień na powieki, prosty makijaż brwi i kropka nad i, czyli błyszczyk na usta. Wychodząc poza ramy swojej własnej kosmetyczki, zawsze starałam się walczyć z przekonaniem, że dbanie o swój wygląd jest wyłącznie pewną formą narcyzmu oraz sposobem na przypodobanie się mężczyznom. Zawsze głęboko wierzyłam w to, że makijaż jest dla mnie. Że nakładam go, żeby czuć się lepiej, a nie po to, żeby komuś się przypodobać. Dopiero lockdown zmusił mnie do stawienia czoła tej feministycznej teorii. Bo skoro nie nosiłam makijażu dla innych, to dlaczego tak szybko i łatwo z niego zrezygnowałam? Gdy moje życie zaczęło toczyć się nowym, wolniejszym tempem, cieszyłam się z dodatkowego czasu, który zyskałam dzięki temu, że z rana nie musiałam się malować. Sumiennie nakładałam za to kosmetyki do pielęgnacji. I czułam się z tym dobrze. Moja skóra dostała urlop od podkładów i innych obciążających ją kosmetyków. Ja z kolei dostałam urlop od złudnej potrzeby, którą sama kreowałam w swojej głowie przez całe dorosłe życie.
ZOBACZ TEŻ: Pielęgnacja paznokci w trakcie pandemii