Ortoreksja: zbyt zdrowe odżywianie nie jest zdrowe

Czasami trudno jest wyczuć moment, w którym zdrowy styl życia przeradza się w niezdrową obsesję. Monika go przegapiła i teraz uczy się jeść praktycznie od nowa. Oto jej historia.

jedzenie ortoreksja fot. Shutterstock.com

Szczególną wagę do diety zaczęłam przykładać już w liceum. Dużo czytałam o jedzeniu i chciałam się zdrowo odżywiać. Dlatego wykluczyłam z diety czerwone mięso. Specjalnie za nim nie tęskniłam, bo raz, że nigdy mi nie smakowało, a dwa, że w grę wchodziły też względy ideologiczne. A kiedy jeszcze zrobiłam testy i okazało się, że jestem na nie uczulona, byłam już na sto procent przekonana, że postępuję właściwie i w zgodzie ze swoim organizmem. Potem robiłam kolejne badania, które wykazywały następne alergie, i w ich efekcie przestałam jeść również pszenicę, nabiał, a nawet ziemniaki. Następny w kolejce był tłuszcz, który przecież miał szkodzić zdrowiu. Jadłam wyłącznie produkty jak najmniej przetworzone. Moje menu składało się wtedy głównie z owsianki, warzyw i owoców. Czasem na talerzu pojawiały się chude ryby, ale niezbyt często.

Stół zaczyna dzielić

Musiałam samodzielnie przygotowywać wszystkie posiłki, bo moja rodzina żywiła się w tradycyjny sposób. Nie jadłam nawet zup, bo przecież mama gotowała je na mięsie. Niby wciąż siadaliśmy wspólnie do stołu, ale on raczej nas dzielił niż łączył. Oni patrzyli krzywo na to, że zawsze jem coś innego, traktując tę odmienność najpierw jako niegroźne dziwactwo, a z czasem coraz bardziej jako coś niebezpiecznego. Ja zaś czułam się od nich w pewien sposób lepsza, bo przykładałam wagę do własnego zdrowia, a oni – według mnie – kompletnie je zaniedbywali. Ja byłam w stanie w pełni kontrolować to, co jem, a oni się objadali. Kłótnie z rodzicami sprawiały, że zaczęliśmy się od siebie oddalać. Powoli traciłam też kontakt z moimi siostrami, z którymi wcześniej byłam bardzo blisko. Nie czułam, że zaczyna dziać się coś niebezpiecznego. Może dlatego, że paczka z liceum nie tylko nie wykluczyła mnie z powodu dbałości o dietę, ale wręcz czułam, że w pewien sposób mnie podziwiała. Za to, że jestem taka asertywna i potrafię opierać się pokusom. Kiedy szliśmy razem do McDonald'sa i oni opychali się fast foodami, jak brałam najwyżej jakiś deser na bazie jogurtu. Z czasem przestałam zamawiać nawet to. Nie jadłam już nic, czego nie przygotowałam własnoręcznie. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że mogę zjeść coś nawet w restauracji ze zdrowym jedzeniem. Musiałam mieć totalną kontrolę nad tym, co trafia do mojego żołądka.

Być jak gimnastyczka

Potem poszłam na studia, na psychologię. Wydawało mi się, że nie mam żadnych powodów do niepokoju. Jadłam zdrowo, uprawiałam sport, miałam dobre oceny, nigdy wcześniej się nie odchudzałam. W pewnym momencie pomyślałam jednak, że chciałabym, aby było mnie o kilka kilogramów mniej. Moja koleżanka, gimnastyczka, mawiała, że odpowiednia waga to wzrost ponad 100 pomniejszony o 20. Czyli jeśli mam 163 cm wzrostu, powinnam ważyć 43 kg. Jeśli tyle mają ważyć sportsmenki, to chyba nie może być w tym nic złego? Przygotowałam dietę, która zawierała poniżej 1000 kcal, i zaczęłam ją stosować. Wiedziałam, że to bardzo mało, ale musiałam osiągnąć deficyt kaloryczny, żeby stracić na wadze. Po dwóch miesiącach od rozpoczęcia studiów ważyłam zaledwie 40 kg. Każdy posiłek przygotowywałam z wagą, kładłam na niej nawet maleńkie czekoladki adwentowe. Po jedzeniu od razu siadałam na rower stacjonarny i pedałowałam, aż licznik pokazał mi, że spaliłam dokładnie tyle, ile wcześniej zjadłam. Nawet uczyłam się na rowerze. Teraz, po terapii, zdałam sobie sprawę z tego, że początek studiów pamiętam w bardzo ciemnych barwach. Przez cały czas towarzyszył mi jakiś nieokreślony lęk.

ZOBACZ TEŻ: Uzależnienie od jedzenia - test i leczenie.

Pierwsze ustępstwa

Rodzice szybko zauważyli, że bardzo schudłam, ale oszukiwałam ich, że wcale tak nie jest. Podobnie znajomych. Przez jakiś czas mi się udawało, bo kłamałam wiarygodnie, a oni mi ufali. Ufali mi zbyt długo. W końcu przed świętami, na które wyjechaliśmy w góry, ważyłem zaledwie 37 kg. Pamiętam, że przez cały czas, niezależnie od tego, jak grubo byłam ubrana, było mi przeraźliwie zimno. Przełomem stała się dla mnie wspólna wigilijna kolacja. Nie miałam siły dłużej toczyć bojów z rodzicami i dałam się wtedy namówić na wizytę u dietetyczki, która miała mi pomóc wrócić do normalnej wagi. Najdziwniejsze było to, że ja sama sobie nie wydawałem się chuda. We własnych oczach byłam po prostu szczupła. Jednak ten nieustanny chłód, który czułam, a do tego złe wyniki badań krwi – w połączeniu z presją rodziny – sprawiły, że się poddałam. Chociaż też nie do końca, bo wszystko miało odbyć się na moich warunkach, czyli bez mięsa i innych produktów, które wykluczyłam z menu. Bo przecież ja cały czas uważałam, że jem zdrowo, tylko trochę za mało.

Zbawienna podróż

Moja waga rosła, ale powoli, bo nie stosowałam się dokładnie do zaleceń dietetyczki. Na przykład nie jadłam tłuszczu, który miałam dodawać do posiłków. W tym czasie na studiach poznałam koleżankę, która chorowała na anoreksję. Rozmowy z nią sprawiły, że zaczęło do mnie łagodnie docierać, że coś może być nie tak. Wciąż jednak tłumaczyłam sobie, że wszystko jest OK. Po zakończeniu pierwszego roku studiów czułam się fatalnie. Powiedziałam sobie, że muszę odpocząć od wszystkiego, co mnie otacza. Postanowiłam wziąć urlop dziekański i wyjechałam na rok do Australii. Spotkałam tam ludzi, dzięki którym zrozumiałam, że jestem chora i potrzebuję pomocy. Potrzebowałam takiej opinii z zewnątrz, od ludzi obcych, obiektywnych, którzy mnie nie oceniają. Z ich strony czułam szczerą troskę, a takie same opinie ze strony najbliższych traktowałam jako ich paranoję i czepianie się, a przecież na pewno troszczyli się o mnie najbardziej na świecie. Postanowiłam, że po powrocie zwrócę się o pomoc do psychologa.

Apogeum

Zawarłam z nim umowę, że jeśli osiągnę 45 kg wagi, obejdzie się bez terapii. Bardzo się w to zaangażowałam i mam wrażenie, że właśnie wtedy moja ortoreksja osiągnęła apogeum. Chciałam sobie udowodnić, że ja jednak skupiam się głównie na zdrowiu. Liczyłam dokładnie składniki każdego posiłku, wszystko rozpisywałam w tabelach. Nie chodziło tylko o kalorie, ale nawet o witaminy czy minerały. To był ogromny ciężar i wieczny dyskomfort, że muszę wszystko liczyć. Zabierało mi to mnóstwo czasu. Trudno mi było nawet zrobić zakupy, bo godzinami studiowałam etykiety każdego produktu. W końcu doszłam do takiego punktu, że musiałam nieco odpuścić, bo dłużej nie dało się tak żyć. Cały czas byłam jednak niesamowicie skrępowana ograniczeniami, które sama sobie narzucałam. Piekłam, żeby pokazać, że ja wcale obsesyjnie nie unikam słodyczy, ale były to wyłącznie wypieki bez tłuszczu, cukru i mąki. W trakcie drugiego roku studiów przypadkiem zobaczyłam na uczelni plakat informujący o warsztatach Ogólnopolskiego Centrum Zaburzeń Odżywiania. Wtedy nie zdążyłam się na nie zapisać, ale trafi łam tam później. I to był początek prawdziwego leczenia. 3 lata od momentu, w którym powinnam była je zacząć.

Na dobrej drodze

Potem dowiedziałam się, że to i tak dość szybko, bo kobiety trafiają pod profesjonalną opiekę średnio dopiero 5 lat od pojawienia się problemów. Wiadomości, które zdobyłam w centrum, wreszcie pozwoliły mi wyjść z tego zaklętego kręgu „zdrowego” jedzenia i zrozumieć, jak się do niego dostałam. Przez wiele lat nie tylko nie słuchałam siebie, ale wręcz zagłuszałam swoje emocje. Trudno mi było znieść stres związany z maturą. Nie mogłam sobie poradzić z napięciem, więc skupiłam się na jedzeniu, żeby udowodnić sobie, że to ja kieruję swoim życiem. Z jednej strony nie chciałam czuć negatywnych emocji, a z drugiej tkwiło we mnie absurdalne przekonanie, że cierpienie uszlachetnia i ja – skoro mam w życiu za dobrze – muszę sama zrobić sobie trochę pod górkę. Dopiero praca z psychologiem uświadomiła mi, jak bardzo straciłam równowagę. Jedzenie miało być dowodem na to, że kontroluję życie, ale to ono przejęło kontrolę nade mną. Teraz już wiem, że wcale nie byłam okazem zdrowia, a złe wyniki krwi i zaburzenia miesiączkowania to nie był przypadek. Wcześniej chyba też to wiedziałam, ale nie dopuszczałam do siebie tej myśli. Sporo już za mną. Bardziej cieszę się jedzeniem, jem więcej, nie zastanawiam się tyle podczas doboru produktów i czasami wybieram rzeczy, które kiedyś należały do kategorii absolutnie zakazanych. Wiem jednak, że przede mną wciąż dużo wysiłku i rzeczy do przepracowania. Jestem jednak na dobrej drodze, żeby nauczyć się jeść od nowa.

Sprawdź także nasze artykuły dotyczące innych zaburzeń odżywiania: kompulsywnego objadanie się oraz anoreksji i bulimii.

REKLAMA