Nie jestem pępkiem świata, a świat wcale nie ma obowiązku działać na takich zasadach, żeby było mi dobrze. I nie ma to nic wspólnego ze sprawiedliwością. Bez względu na to, jak bardzo pozytywnie myślę, jak bardzo się staram, ile ćwiczę, jak zdrowo się odżywiam, to i tak nie ominą mnie problemy i smutki. O tym dobitnie przypominają nam wszelkie katastrofy.
Stan chwiejnej równowagi
Pandemia pokazała, jak krucha jest ta filozofia, na której opieraliśmy dotychczasowe życie. Myśleliśmy, że ten stan bezpieczeństwa i dobrobytu będzie trwał zawsze (no wiem, że nie wszyscy tego doświadczali, ale i tak wystarczająco duży procent ludzkości żył tak dobrze, żeby to był ewenement w dziejach świata). Wydawało nam się, że panujemy nad własnym życiem, trenerzy rozwoju osobistego przekonywali, że „możemy wszystko”, że „chcieć to móc”, że aby zrealizować wszystkie nasze marzenia, wystarczy „pozytywne myślenie i wiara we własne możliwości”. Ale przecież teraz widzimy, że są obiektywne okoliczności, które mówią nam „no, nie”, „stop”. Można powiedzieć, że to klaps od rzeczywistości, która przypomina nam o naszej naturalnej ludzkiej kondycji. Przecież tak było zawsze. My, ludzie, naprawdę nie mamy nieograniczonych możliwości. Mamy ograniczenia, wynikające z miejsca, w którym jesteśmy, z naszego charakteru, zdolności czy predyspozycji. Nie możemy już sobie pozwalać na wszystko wobec przyrody. Nasze poczucie obowiązku wobec bliskich też jest w pewnym stopniu ograniczeniem. Nie wyjedziemy – ot, tak sobie – na koniec świata rozpoczynać nowe życie z dala od trosk, gdy mamy pod opieką schorowanych rodziców. Zamiast się przeciwko temu buntować, lepiej po prostu zaakceptować nasze ograniczenia i robić, co się da w ich ramach.
Co nas ocali
Zauważyłyście zapewne, że większość z nas przeżywa nieustanny niepokój: że powinnam robić coś innego, niż robię, więcej, lepiej, szybciej. Jesteśmy poddawani medialnej czy reklamowej presji, którą można ująć tak: „Nie możesz być w pełni szczęśliwy, zanim nie poznasz, kupisz, doświadczysz tego czy tamtego”.
To zrozumiałe: dla korporacji jesteśmy tylko konsumentami, więc najlepiej utrzymywać nas w stanie ciągłego pragnienia czegoś nowego. Przeradza się to u wielu osób w syndrom FOMO (Fear of Missing Out), czyli lęk, że coś nas ominie. Przejawia się on niepokojem, że nie możemy się cieszyć tym, co mamy, bo przecież nie wypróbowaliśmy wszystkich innych opcji. Jesteśmy przestymulowani informacjami i obrazami płynącymi do nas w każdej sekundzie z sieci, do której jesteśmy podłączeni szerokopasmowo.
Svend Brinkmann, profesor psychologii Uniwersytetu w Aalborgu (Dania), w swojej bestsellerowej książce „Poczuj grunt pod nogami” twierdzi, że zdrowszą alternatywą dla kultury pędu, zachłanności i folgowania sobie jest stoicyzm, czyli filozofia, która uczy, że dobre życie osiąga się przez pogodzenie się z ograniczeniami, problemami i tym wszystkim, co nieuchronnie niesie ze sobą doczesne życie. Jedną z dróg samorozwoju jest ćwiczenie siły woli i samoograniczania. Nie o to w życiu chodzi, aby być niewolnikiem własnych pragnień czy emocji. Tak samo jak nie o to chodzi, że zawsze musi być przyjemnie. Jeśli nauczymy się znosić niewygody i dyskomfort, to bardziej docenimy to, co mamy.
Kluczem do przejęcia kontroli nad sobą i swoim życiem jest samodyscyplina. Jak pisze Brinkmann: „Siła woli jest jak mięsień: im bardziej ją trenujemy, tym staje się silniejsza. Dlatego to nie takie głupie odmawiać sobie deseru, lampki wina”. Im mniej podatni jesteśmy na chwilowe impulsy, tym bardziej możemy skoncentrować się na tym, aby robić to, co jest ważne w dłuższej perspektywie. I tym więcej mamy w sobie spokoju, a mniej lęku.