Niedawno przeczytałam piękną książkę - Anity Moorjani „Umrzeć, by stać się sobą”. To jedna z wielu historii, jakie czytałam o doświadczeniu śmierci klinicznej, ale w jakiś sposób najbardziej do mnie przemówiła. Można sobie wierzyć w życie po śmierci, albo nie wierzyć, ale wydaje mi się, że w tym przypadku nie ma to większego znaczenia, bowiem przesłanie autorki jest uniwersalne i niesamowicie optymistyczne.
Otóż Anita wróciła z „tamtej strony” z mocnym przeświadczeniem, że każdy z nas jest niepowtarzalną i bardzo istotną cząstką wszechświata, a najważniejszym zadaniem jest być sobą i kochać siebie. W przeciwnym razie niewiele możemy dać z siebie światu. Wydaje się, że łatwiej jest ludziom uwierzyć, że aby zasłużyć na szczęście doczesne, a może i wieczne, należy spełnić jakiś zestaw warunków. Pomęczyć się, zasłużyć na uznanie jakiegoś autorytetu albo innych ludzi, a takie po prostu pokochanie siebie i bycie sobą wydaje się zbyt trywialne. Ale jest wręcz przeciwnie. Prawdziwa miłość do siebie, docenienie swojej wyjątkowości jest bardzo, bardzo trudne.
Bo jak się tak dobrze zastanowić, to my często jesteśmy dla siebie po prostu niedobre. Traktujemy się same jak zła macocha, która cały czas złośliwie szepcze w ucho rzeczy w stylu:„Nie jesteś wystarczająco dobra”, „Jesteś za gruba”, „Wszyscy się z Ciebie śmieją”, „Ale jesteś niezdarą”.