Statystyki mówią, że jedna na 20 osób ma zaburzenia polegające na notorycznym skubaniu i drapaniu skóry lub mimowolnym wyrywaniu sobie włosów. Częściej cierpią na nie kobiety niż mężczyźni. Cierpią w ukryciu i poczuciu wstydu, nie wiedząc, że te zachowania mają swoją nazwę i są zdefiniowaną jednostką chorobową. Nie mają nic wspólnego ze złymi nawykami, słabą wolą czy brakiem dyscypliny. A rady nieuświadomionych bliskich typu: „Jakbyś przestała się sama oszpecać, to nie miałabyś problemu”, tylko potęgują poczucie winy i nasilają autodestrukcyjne zachowania.
Samara miała 20 lat, gdy dowiedziała się, że jej notoryczne drapanie i skubanie skóry na twarzy ma swoją fachową nazwę. Dermatillomania, zwana również zespołem SPD (skin picking disorder) lub neurotycznym drapaniem skóry, to część zaburzeń zaliczanych do grupy BFRB (body focused repetitive behaviors), czyli nawykowych zachowań dotyczących ciała, polegających najczęściej na jego uszkadzaniu. Do BFRB zaliczamy m.in. onychofagię, czyli nawykowe obgryzanie paznokci, czy trichotillomanię, polegającą na przymusie wyrywania sobie włosów. Samara z jednej strony poczuła ulgę, że jej natręctwa dotyczą także innych, a z drugiej niepokój, bo dowiedziała się, że to, co uważała za dziwactwo, jest zdefiniowaną i opisaną jednostką chorobową.
Czym są zaburzenia BFRB?
Zaburzenia BFRB to nawykowe czynności powtarzane bez wyraźnych przyczyn, a częstotliwość, z jaką są wykonywane, prowadzi często do poważnych następstw, jak zakażenia, trwałe blizny, przebarwienia, miejscowe łysienie. Takie zachowania mają oczywiście swoje następstwa psychologiczne w postaci nieakceptowania własnego wyglądu, stanów depresyjnych, izolowania się z otoczenia, unikania intymnych kontaktów. U Samary drapanie skóry na twarzy i obgryzanie skórek przy paznokciach pojawiło się, gdy poszła do szkoły średniej. Na obgryzanie skórek zwróciła jej uwagę koleżanka: nawet nie tyle na samą czynność, co na fakt, że te oderwane skórki roluje w palcach i połyka, co postronnym obserwatorom mogło wydawać się nieco obrzydliwe. Potem zauważyła, że przeszkadza jej każda nierówność na twarzy: strupek po pryszczu czy ukąszeniu komara, stwardnienie powstałe w miejscu zadrapania, odstająca skórka na spierzchniętej wardze. Drapała się bezwiednie, ale też wtedy, gdy czuła jakieś napięcie – drapanie przynosiło jej chwilową ulgę, ale potem zawsze przychodziło poczucie winy.
Jestem gorsza niż inni
„Moje pierwsze wspomnienia związane z drapaniem biegną w kierunku matki” – mówi Samara. I dodaje: „Kiedy rozdrapałam pryszcza lub świeżo zagojoną rankę, moja bogobojna rodzicielka cytowała mi któryś z psalmów, że Bóg stworzył nas istotami pięknymi, ale kruchymi, i jego dar bardzo łatwo można zmarnować. Nie dość, że bolało, że było mi źle, bo po raz kolejny się oszpeciłam, to jeszcze czułam się niewdzięczna i winna. Nie lubiłam siebie za to, że sama niszczę to, co dostałam w darze, i w związku z tym jestem niewiele warta. Dlaczego to robiłam? Nie wiem – to było silniejsze ode mnie”. Z czasem sytuacja się pogarszała: jej młodzieńczy trądzik zmienił się w jeden niekończący się stan zapalny, co skutkowało unikaniem ludzi i coraz częstszymi nieobecnościami w szkole. Zaczęła też drapać dekolt i ramiona. Przestała chodzić na basen, bo nie wyobrażała sobie, że może się komuś pokazać bez grubej warstwy korektora i podkładu. „Moje koleżanki randkowały, a ja zamykałam się w swoim pokoju i skubałam strupy na twarzy. Moje poczucie wartości było tak niskie, że związałam się z pierwszym chłopakiem, który powiedział mi, że jestem ładna. Znosiłam jego kłamstwa, manipulacje, brak wspólnych zainteresowań, bo w końcu znalazł się ktoś, kto mnie akceptował mimo moich natręctw i niezbyt atrakcyjnego wyglądu” – wspomina.
Samara wydała tysiące funtów na terapie mające podnieść jej samoocenę plus setki na kremy, biooleje i kryjące podkłady. Do tego trzeba doliczyć czas spędzony na poszukiwaniu ciuchów, które zakryją blizny, o poceniu się latem w kardiganach, żeby ukryć szramy na ramionach, o unikaniu plaży i sytuacji, które mogłyby zamienić się w intymne. I jeszcze to zafiksowanie myśli na wyglądzie, niemożność skupienia się na czymś naprawdę istotnym, na samorozwoju, na poznawaniu ludzi i świata. Iga, 30-letnia graficzka komputerowa, potwierdza ten schemat. Zaczęła majstrować przy twarzy w czasie, gdy zmagała się z młodzieńczym trądzikiem. Z czasem przerodziło się to w natręctwo. „Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie rozdrapywać krostek i nie zrywać powstających strupków. Poza tym wiedziałam, że przy moich problemach skórnych powinnam jeść zdrowsze rzeczy i pić więcej wody, ale tego nie robiłam. Cały czas czułam się winna, powtarzałam sobie, że mój pokancerowany wygląd to w 100% moja wina: najpierw drapałam, potem ryczałam i czułam się nic niewarta. I tak w kółko” – wspomina. Podobnie jak Samara, Iga wydała fortunę na produkty kosmetyczne mające zapobiegać powstawaniu pryszczy i ciężkie podkłady maskujące to, co zrobiła sobie sama. Poza bliznami dorobiła się trwałych plam na skórze (być może przez reakcję silnych preparatów przeciwtrądzikowych ze słońcem). Stan jej skóry miał i nadal ma realny wpływ na życie: unika miejsc i sytuacji, w których musiałaby chodzić z odkrytym dekoltem czy ramionami, nikt nigdy nie może jej zobaczyć bez makijażu (no, może poza jej dwiema najbliższymi przyjaciółkami), na wakacyjny odpoczynek wybierze raczej chłodną i mglistą Islandię niż słoneczne plaże na południu Europy. Poza tym cały czas musi znosić „dobre rady” rodziny, która niemal przy każdej okazji dzieli się z nią nowymi sposobami na przebarwienia i blizny. „Każde takie spotkanie przypomina mi o mojej porażce, o tym, że kiedyś nie potrafiłam przestać się krzywdzić” – wzdycha.