Zastajemy ją na Mazurach, dokąd wyrwała się na kilka dni z Warszawy. Dziś dzieli swój czas na stolicę, gdzie ma pracę w „Dzień Dobry TVN” i dom w Konstancinie, a mazurski azyl. Rozmawiamy tuż po jej powrocie ze stadniny Karoliny Ferenstein-Kraśko, gdzie spędziła poranek.
Po 1: Bliżej natury
„Tak właśnie wyobrażam sobie początek idealnego dnia – mówi nam. – Zawsze starałam się żyć blisko przyrody, ale nigdy nie udawało mi się to na taką skalę. Dziś nie wyobrażam sobie dnia bez spaceru po lesie”. Kiedyś mieszkała w ścisłym centrum Warszawy, przy ulicy Pięknej, skąd przeniosła się do Konstancina. Daleko od wielkomiejskiego centrum, za to blisko lasu. Dziś nawet nie myśli o powrocie do Śródmieścia. Owszem, lubi bywać w Warszawie, po której najchętniej jeździ na rowerze, jednak pandemia pokazała jej zalety życia w otwartej przestrzeni, wśród natury, bez konieczności zamykania się w czterech ścianach. „Pandemia uświadomiła nam, jak głęboko weszliśmy w ten przetworzony, zabetonowany świat. I że na koniec dnia tak naprawdę chcemy wrócić do natury, biegać po łące i przytulać się do drzew”– śmieje się. Myślała, że nie będzie w stanie zostać na Mazurach, że wyprowadzi się na Podhale, które także bardzo kocha. „Ale okazało się, że to z Mazurami jestem połączona mocniej, chyba do końca życia, na dobre i na złe – wyjaśnia. – Takie rozwiązanie okazało się też łatwiejsze: da się żyć jedną nogą w Warszawie, a drugą na Mazurach. Po porannym programie wsiadam w samochód i trzy godziny później jestem w drugim domu, bliżej przyrody, tam, gdzie zaczęłam wyobrażać sobie siebie na nowo”.
PO 2: Miłość do sześcianu
Nagła śmierć męża, a potem pandemia sprowokowały proces wewnętrznej przemiany. Trzeba było się pozbierać, znaleźć w sobie siłę, żeby codziennie rano wstać z łóżka. „Pandemia dała mi czas. Dużo czasu. Najchętniej spędzałam go z psami w lesie. Zwierzęta i bliskość natury ładowały moje baterie. Wychodziłam na spacer i robiłam wszystko, żeby ta wyprawa trwała jak najdłużej”.
Psów ma w tej chwili sześć. Najstarszy w stadzie jest Ivan, rhodesian ridgeback; z kolei Vlad to młodszy przedstawiciel tej samej rasy. Następnie Sasza – jack russell terrier – oraz niepełnosprawna jamniczka Dżudi z niedowładem nóg, która była pod opieką fundacji SOS dla jamników i zagrała w filmie „Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej”. Gdy po zakończeniu zdjęć okazało się, że szuka domu, Agnieszka zdecydowała się ją przygarnąć. Piąty jest Pikuś rasy chihuahua, który był psem mamy Agnieszki, ale tak dobrze czuł się w stadzie, że chętnie zmienił adres. I najmłodsza Misza, półlabradorka, która niedawno przyjechała z Podlasia. „To moje domowe stado rządzi się swoimi prawami, ma własną politykę, żyje własnym życiem – opowiada Agnieszka. – Jestem w stanie zabrać na spacer maksymalnie cztery psy naraz, często więc wychodzę z nimi na raty i tylko jamniczka ze względu na kłopoty z poruszaniem się nie oddala się od domu. Wszystkie odwdzięczają mi się masą bezwarunkowej miłości. Mam wrażenie, że ze wszystkich istot żywych to one najmocniej potrafią okazywać uczucia. Wzrusza mnie ta potrzeba bycia blisko człowieka. I boli, że człowiek tak często jest pozbawionym sumienia oprawcą. Nigdy tego nie pojmę”. Bez psów nie wyobraża sobie życia. Było tak zawsze, odkąd pamięta. Od dziecka zamęczała rodziców marzeniem o własnym psie, zaczepiała wszystkie psiaki na ulicy, nie zrażało jej nawet, jeśli któryś ją ugryzł. Miała osiem lat, kiedy w domu pojawił się pierwszy pies, i od tej pory były już stale obecne, minimum dwa. „Wiadomo było, że zmierzam w stronę większego stada” – śmieje się.
Po 3: Jak konie w galopie
Pierwszy raz wsiadła na konia jako jedenastolatka, na Mazurach, podczas wakacji z rodzicami. Potem zraziła się do jazdy: kilka razy spadła, kiedy indziej koń ją poniósł. Przestraszyła się. A choć przez wiele lat próbowała wrócić do koni, mimo początkowego entuzjazmu zawsze w którymś momencie pojawiała się blokada. „Aż przyjechałam do stadniny w Gałkowie, do Karoliny Ferenstein-Kraśko – wspomina. – Poczułam, że z nią to się może udać, że przełamię strach. I tak się stało. Od tamtej pory jestem tam częstym gościem, a raz w roku biorę udział w obozie konnym i zawsze cieszę się na to jak dziecko. Być może dlatego, że jako dziecko nie chciałam jeździć na kolonie – śmieje się. – Oczywiście marzę o własnym koniu, ale to jest bardzo poważna decyzja i ogromny obowiązek, więc czekam. Wiem, że to jeszcze nie jest ten moment”. Dodaje, że relacja z koniem to zupełnie inna bajka niż współpraca z psim stadem. Duże, silne, wrażliwe zwierzę natychmiast wyczuwa każde napięcie. Jazda daje przyjemność dopiero, gdy wyrzucimy z głowy strach. A choć to aktywność fizyczna, w przypadku jeźdźca opiera się w dużej mierze na panowaniu nad emocjami, na współpracy i na zaufaniu. „Bo i jeździec, i koń muszą sobie zaufać – wyjaśnia. – Trzeba mieć też świadomość własnego ciała, dobra kondycja też się przydaje. W stajni u Ferensteinów jazda konna to czysta przyjemność. Świetni instruktorzy, szczęśliwe konie i wesołe towarzystwo, aż nie chce się stąd wyjeżdżać”.
Twierdzi, że w jeździe konnej jest coś bliskiego medytacji: trzeba się skoncentrować na współpracy z koniem, poczuć tę wspólną energię, być wyłącznie tu i teraz. „W trudnych momentach, kiedy chciałam pozbyć się złych myśli, zaczynałam sobie wyobrażać, że galopuję przez las – opowiada. – Wizja tego momentu, gdy koń wchodzi w galop, wykonuje taki pierwszy miękki skok, była metafizycznym przeżyciem. Marzyłam o tym, że galopuję piękną, szeroką, piaszczystą drogą w pobliskim lesie, i to naprawdę pomagało”.
Po 4: Na własnych zasadach
Jeszcze dwa lata temu była osobą, która wiecznie za czymś pędzi. Kolejne programy telewizyjne do prowadzenia, bogate życie towarzyskie, wyjazdy. Ten kołowrotek w momencie śmierci męża przestał mieć znaczenie. A potem zrozumiała, że wcale nie chce wracać do tego wyścigu, że szczęście jest zupełnie gdzie indziej. „Ta świadomość daje mi spokój, wiem, że robię rzeczy, które lubię robić, chcę żyć, mieć czas na to, co sprawia mi radość – opowiada. – Owszem, lubię pracować, ale nie chciałabym wracać do medialnego kieratu i showbiznesowej rywalizacji. Wolę żyć na własnych zasadach”. Bez wielkiego bólu zrezygnowała z mnóstwa rzeczy, które wcześniej były na porządku dziennym: od bogatego życia towarzyskiego po intensywne życie zawodowe. Zamieniła je na rytm slow skierowany do środka, do siebie, na skupienie się na tym, co najbliżej jej. Pomogła jej w tym pandemia. „To był moment, w którym zatrzymał się świat i okazało się, że wielu z nas tego przystanku potrzebowało. Byliśmy pogubieni, przebodźcowani, musieliśmy poszukać nowej drogi. Często zmuszały nas do tego okoliczności. Wiele osób zmieniło swoje życie, choć to oczywiście również bardzo trudny czas dla tych, którzy stracili bliskich, pracę”.
ZOBACZ TEŻ: Lara Gessler: Nie chcę być gdzie indziej