Wiedziałam, że tak to się skończy. Pomimo moich najlepszych chęci, znowu nie wyrobiłam się w czasie. Jest godzina 22.30, a ja właśnie zaczynam pisać artykuł o prokrastynacji. Mam go oddać o 10 rano. Czyli, jak łatwo policzyć, mam przed sobą 11,5 godziny na skończenie tekstu, na który miałam dwa tygodnie. Tekstu o prokrastynacji, czyli konkretnie o tym, jak nawyk odkładania zadań na ostatnią chwilę może Cię w końcu zabić. No, świetnie.
No i tak to właśnie wygląda. Jestem, proszę Szanownych Pań, prokrastynatorką, chociaż trzeba przyznać, że „wysoko funkcjonującą”. „Wysoko funkcjonujący” to taki ładny psychologiczny termin opisujący osoby, które mimo swojej psychicznej przypadłości jakoś dają radę i nawet osiągają sukcesy. Bo ja naprawdę daję radę.
Z zewnątrz wyglądam na osobę raczej poukładaną, najnormalniejszą w świecie. Tylko ja wiem, jak jest naprawdę i jaki chaos ukrywam w środku. Bo diabeł tkwi w szczegółach.
Te przesuwane w ostatniej chwili terminy spotkań, niewysłane kartki świąteczne do nieobsługujących internetu członków rodziny, niewykorzystany w tym miesiącu karnet na siłownię, odkładane spotkania rodzinne, PIT wysyłany w ostatnim dniu o godzinie 23.50.
Mam jeszcze inne sprawy na sumieniu – jeżdżę autem, które 7 dni temu powinno mieć przegląd, mój rachunek za gaz powinien być zapłacony dwa tygodnie temu, zarządca mojego budynku od miesiąca domaga się, żebym przyjechała do biura podpisać uchwały (z zebrania wspólnoty, na którym powinnam być, ale oczywiście zawaliłam). No, wiem, sama wiem. Nic nie mówcie. Jutro to załatwię. A najdalej pojutrze.
(WH 06/2016)