Marzec to początek wiosny, więc powinno być optymistycznie, wiadomo. Ale marzec kojarzy się też z innymi sprawami. Mianowicie w tym okresie orientujemy się, że z naszych noworocznych postanowień niewiele wyszło. Nie jesteśmy tak zdyscyplinowane, jak byśmy chciały, nowe nawyki jakoś zupełnie nie chcą nam wejść w krew. Znowu odkładamy na później duże i małe zadania, nie udaje nam się ćwiczyć tyle, ile chciałyśmy, a wieczorami, zamiast zmajstrować sobie jakąś zdrową sałatkę, popijamy wino (bo to prawie tak jak owoce, nie?). Po staremu kłócimy się z partnerem i nie odpowiadamy na mejle. A już fakt, że nasza waga ani drgnie, totalnie nas dołuje. Wiemy, że powinnyśmy coś zmienić, ale tego nie robimy. I czujemy się sfrustrowane oraz rozczarowane sobą. To jest taki szczególny rodzaj wstydu, od którego nikt nie może nas uwolnić. Niemniej, w sytuacji nierealistycznych oczekiwań wobec siebie jest to zwyczajne, masochistyczne dokopywanie sobie.
Dlaczego to sobie robimy? Dlaczego oczekujemy od siebie tak wiele, na ogół wiele więcej niż od innych ludzi? Czy to wewnętrzna dyscyplina, czy jakiś niepoprawny optymizm, który sprawia, że mimo porażek wciąż jesteśmy przekonane, że możemy wszystko, jeśli tylko zrobimy plan, zaciśniemy zęby i zaczniemy go realizować? Z drugiej strony, to nie jest do końca negatywny proces – w końcu jak inaczej możemy poznać siebie i granice swoich możliwości? Staramy się robić coraz więcej, żeby się sprawdzić, ale kiedy ustawiamy sobie poprzeczkę zbyt wysoko i ponosimy porażkę, to rzadko przyznajemy, że to nasz cel był nierealistyczny albo wręcz absurdalny. Odwrotnie – obwiniamy siebie, że nie starałyśmy się wystarczająco mocno. Zabrakło nam determinacji i silnej woli. Gdybyśmy jednak przyznały same przed sobą, że cel był nierealistyczny, oznaczałoby to przyznanie się do naszych ograniczeń. Powiedzenie sobie: „Nie, dziewczyno, nigdy nie będziesz szczupła jak modelka, wybij to sobie z głowy”. Przykład z odchudzaniem jest trywialny, wiem, może to być coś zupełnie innego, ale chodzi o to, że trudno niektórym z nas przychodzi takie definitywne pożegnanie się z pewną wizją siebie. Zwłaszcza dotyczy to osób, które uwierzyły, że chcieć to móc. Albo że kiedy „wyślesz jakieś pragnienie w kosmos, to on będzie Ci sprzyjał”. Może zamiast się dręczyć, lepiej podejść do siebie jak do serdecznej przyjaciółki (polecam, wspaniałe ćwiczenie). Co byś jej powiedziała? No, przecież nie: „Za mało się starasz, dziewczyno, próbuj bardziej”, tylko raczej: „Ty się w ogóle nie doceniasz, przecież jesteś taką wspaniałą osobą”. Zasługujesz na przytulenie i kilka ciepłych słów od samej siebie.
Spróbuj też zmienić tę narrację, którą masz w głowie. Dotychczasowa była taka, że jeśli ja, czyli, powiedzmy, Beata, nie radzę sobie w sprawie X, zawaliłam w Y, to znaczy, że jestem do niczego. Ale przecież Beata w tym czasie odnosiła różne drobne sukcesy na wiele innych sposobów. Beata próbowała, starała się. Nie jest idealna, ale miała dobre intencje, postępowała najlepiej, jak potrafiła w danym momencie. Kochała, troszczyła się o innych, martwiła się, cieszyła. Jest najlepszą Beatą w swojej kategorii. Zasługuje na to, żeby ją docenić. Zamiast oczekiwań, że staniemy się jakąś zupełnie inną osobą, włączmy ciekawość. Nie wiemy, jak sobie poradzimy w tym roku w pracy, w naszych związkach, w naszym życiu. Przecież nie możemy tego wiedzieć, a właściwie jedno, co wiemy, to to, że mało spraw pójdzie zgodnie z planem. Dlatego obserwujmy się z uważną ciekawością, jak to nam pójdzie dzisiaj, kibicujmy sobie, ale nie poganiajmy batem i nie karzmy za porażki. Podejmujmy się ciekawych projektów, ufając, że znajdziemy na nie czas, energię i motywację, ale bez presji, że jak się nie uda, to będzie straaasznie.