To była głęboka zima, kiedy pewnego weekendu zaproponowałam rodzinie wyjazd w jedno z tych nieuczęszczanych tłumnie przez ludność miejsc, co to jeszcze nieskażone komercją i budkami z gofrem. Pewnie o tym nie wiecie, ale jestem specjalistką od wyszukiwania ciekawych noclegów: miast i miasteczek, które na Instagramie robią regularnie zamęt, zbierając srogi poklask w postaci lajków.
No więc zaoferowałam bliskim przejażdżkę tu i tam, na co w odpowiedzi zwrotnej usłyszałam, że za zimno, a w styczniu wciąż za brzydko, tam to trzeba wiosną, latem… A potem usłyszałam jeszcze od koleżanki, jak do grudnia żyje pełnią życia (co powinno być rozumiane jako objadanie się wszelkimi produktami spożywczymi podnoszącymi ryzyko przyrostu tkanki tłuszczowej), a po Nowym Roku to już basta, to już zaciąganie lejców zachciankom, kolacje o sałatce i samotnym jabłku (chciałam napisać: o suchym chlebie, ale gluten, GLUTEN, moi mili), poszczenie w dni wolne od pracy – wszystko po to, by latem zmieścić się w strój kąpielowy. Że niby przez całą resztę roku można sobie próżnować, popuszczać pasa tu i ówdzie, byle tylko wyrobić się ze wszystkim – to jest z rzeźbieniem idealnej lub po prostu znośnej sylwetki – do sezonu, który w ruchu turystycznym uchodzi za wysoki, czyli dla przeciętnego człowieka przestaje być elastyczny cenowo.
Wszystkie plany ustawiać pod wiosnę? Powiadam Wam, Drogie Panie, nie tędy droga.
Na miejscu jesieni byłabym śmiertelnie obrażona na koleżankę po fachu, wiosnę, która z dziewczyn ściąga grube rajstopy 100 DEN, a panom rwie włosy na rześkim wietrze. Nie odzywałabym się przez cały okrągły rok, że mi sprzed nosa sprząta potencjalnych znajomych, mamiąc ich swoimi wdziękami. Bo o to chodzi, żeby życiem cieszyć się bez względu na porę roku, stan własnej masy ciała i temperaturę za oknem. Czekanie na wiosnę i lato może być dobrym pretekstem, by cokolwiek w swoim życiu zmienić, ale żeby było celem samo w sobie? No ja Was proszę. Bo niby co: wybija astronomiczna wiosna czy lato, i co? Nara, żegnajcie diety, witajcie słodkie drożdżówki? Czy może: wróciłam z urlopu, dajcie mnie tu jakiegoś burgera?
Przybywam tu do Was, drogie czytelniczki Women’s Health, jako głos rozsądku, bogini dystansu, propagatorka zdrowej miłości do samej siebie. Nie rozwiążę Waszych problemów; nie powiem, jak żyć, ale sprawię, by Wasza codzienność była choć trochę lżejsza. Dlatego, nauczona zbieranym przez 32 lata doświadczeniem, podpowiadam, że z życiem nie warto czekać do maja. Że porządki można robić regularnie, wystawiając cyklicznie za drzwi wszystkie niepotrzebne graty. Że o zdrowie można (trzeba) dbać przez wszystkie dwanaście miesięcy w roku i o sylwetkę zresztą też (o ile oczywiście nie macie fajniejszych celów, bo mnie się wydaje, że kilka lepszych bym jednak znalazła). Że na punkcie świata trzeba szaleć nawet w listopadzie, kiedy wszystkie znaki na niebie każą siedzieć posłusznie w domu pod kocem. (Czy wy wiecie, jaki Bałtyk o tej porze jest piękny? Jaki pusty? I jaki nieskażony dymem z grilla oraz niebezpiecznie wysokim zagęszczeniem turysty na metr kwadratowy?). Julian Tuwim pisał: „A w maju zwykłem jeździć, szanowni panowie, na przedniej platformie tramwaju. Miasto na wskroś mnie przeszywa! Co się tam dzieje w mej głowie: pędy, zapędy, ognie, ogniwa. Wesoło w czubie i w piętach, a najweselej na skrętach!”.
I tego właśnie Wam życzę, Drogie Panie – tych przejażdżek przez życie na pełnej! Bez względu na datę w kalendarzu.