Sama o sobie mówi: „Miss Chaos”. Bo współczesna rzeczywistość i codzienność przytłaczają ją jak supermarket, do którego wchodzi się po jeden jogurt, a potem kręci w kółko między wielkimi lodówkami i tępo w nie gapi, próbując coś wybrać. Fachowcy od sukcesu mówią, że jak się ma dobry plan, to wszystko można przekuć w sukces: począwszy od zakupów, a skończywszy na zawodowej karierze.
Ona bardzo wcześnie osiągnęła sukces, nie planując w tym swoim chaosie zbyt wiele. Trochę płynie z prądem, czasem robi coś szalonego – jak ostatni casting w Londynie do głównej roli w „Gwiezdnych wojnach”, ale zawsze szuka swoich stałych punktów odniesienia, takich rzeczy, które będzie mogła robić zawsze i wszędzie. Bo to nie praca lub mieszkanie powinny nas wiązać i organizować życie, ale ludzie i pasja, która jest częścią nas samych i którą można realizować w każdym miejscu.
Widzowie często mi mówią, że gram zołzy, które nagle stają się dobre. A ja myślę, że każda kobieta taka jest. Nosi w sobie potwora i anioła, spokój i awanturę. Myślę, że to jest nasza siła, która nas pcha do przodu.
Vege znaczy bunt
Zaczęło się od książek Isaaca Singera, jej ukochanego pisarza. To tam przeczytała, że „dla zwierząt wszyscy ludzie to naziści, a ich życie to wieczna Treblinka”. Od tego momentu, choć lubi, nie je mięsa. W ogóle. „Nie zgadzam się na to, jak traktowane są zwierzęta. Ludzie nie mają świadomości tego, jak wygląda ubój, jak hoduje się kurczęta czy krowy, które czasem w ogóle nie widzą światła dziennego” – mówi Agnieszka.
W Polsce przetoczyła się fala protestów przeciw ubojowi rytualnemu, a media pokazywały drastyczne zdjęcia. I ona też się buntuje. „Tylko tyle dla tych zwierząt mogę zrobić, a mam do nich ogromną słabość”.
Wegetarianizm zrodził się więc u Agnieszki najpierw z ideologii, a potem ze świadomości tego, co je i co powinna jeść. „Nie jem mięsa, ale przestrzegam tych, co jedzą, pytając: »Czy wiecie, jaka chemia jest w tych wszystkich paszach, którymi są karmione?«” – wyjaśnia.
„Skąd ta pewność, że jedzą źle?” – pytam. „Mama jest chemikiem żywieniowym i w domu to zawsze był temat ważny” – brzmi odpowiedź. Gdy w supermarkecie ma wątpliwości, wykonuje telefon do eksperta: „Mamo, jest napisane, że zawiera…” – i tu wymienia chemiczną nazwę z ciągiem liter i cyfr. I mama odpowiada: „Kupuj i się nie przejmuj” albo: „Wyrzuć natychmiast!”.
Dziś uważa, że mama, mimo swojej ogromnej fachowej wiedzy naukowej na temat diety i żywienia, miała dobrą metodę, ucząc ją i brata zdrowych nawyków. Dawała im wolność. „Proszę, wybieraj – mówiła. – Margaryna albo masło. Ja Ci tylko mówię, że margaryna to samo zło. Ale jeśli chcesz, to proszę”.
Jest aż tak racjonalna? Nie ma żadnych słabości? „No nie, taka nudna to ja nie jestem – śmieje się. – Słodycze… Mniam. Ciasta… Dam się za nie pokroić. Desery… Uwielbiam!”. „To może zjemy tartę?” – próbuję kusić. „Nie! Jestem chwiejna emocjonalnie, ale twarda (proszę, znów kolejna sprzeczność). Słodycze uwielbiam, ale muszę kontrolować, bo gdybym sobie folgowała, nigdzie bym nie pobiegła” – broni się. A bieganie, tak jak wegetarianizm, to ważne punkty odniesienia, które porządkują jej świat.
Mostek na jednej ręce
Na pierwszym roku łódzkiej filmówki miała poważny wypadek na stoku w Szczyrku. Drogę zajechał jej narciarz. Z samego zderzenia niewiele pamięta. Bardzo dokładnie potrafi za to odtworzyć, co było później: „Ja wstałam, a moja lewa ręka została na śniegu. Pozbierałam ją i zjechałam na dół po pomoc”.
Z kursu pierwszej pomocy wiedziała, że rękę trzeba usztywnić. Prawdziwy horror był jednak dopiero przed nią. Nikt nie traktował jej poważnie, nie wezwano karetki, na miejscu nie było szpitala. Połamaną, znajomi wsadzili w samochód i wieźli 20 km do najbliższego szpitala w Bielsku-Białej. Diagnoza okazała się jeszcze straszniejsza: złamanie dwóch kości przedramienia i łokcia.
Myślała, że już po studiach. Zwłaszcza że na aktorstwie jest mnóstwo zajęć z ruchu. Bała się, że nigdy nie wróci do pełnej sprawności. „Osiem miesięcy byłam w gipsie i drugie tyle trwała rehabilitacja” – wspomina. W pewnym sensie do pełnej sprawności nie wróciła, bo lewa ręka do dziś nie prostuje się do końca. Ale ze studiów nie zrezygnowała.
„Chodziłam nawet na zajęcia z akrobatyki!” – mówi nie bez dumy. „Jak to?” – pytam. „Normalnie. Robiłam ćwiczenia na nogi i prawą rękę” – mówi. Ten spryt wykorzystuje do dziś. Trzeba zrobić mostek? „Proszę, ale tylko na prawej ręce” – śmieje się.
Od dziecka uprawiałam sport. Były gimnastyka, tenis, narty i snowboard. Startowałam w kadrze pływackiej szkoły. Uwielbiam jeździć na rowerze. To rodzice zaszczepili we mnie potrzebę ruchu.
Do sportu podchodzi jednak całkiem na serio. Bo tym można tak wiele zdziałać nie tylko dla siebie. „Właśnie zostałam ambasadorką biegu Wings for Life World Run” – przyznaje z dumą. To będzie pierwszy taki bieg na świecie. O tej samej porze w różnych miejscach globu wystartują ludzie i będą biegli tyle, ile wytrzymają. Bieg się kończy w momencie zejścia ostatniej osoby z trasy. Pieniądze będą przeznaczone na badania nad możliwościami leczenia uszkodzeń rdzenia kręgowego.
„Nie chodzi tylko o mój czy Twój bieg, wynik, wysiłek, zabawę, ale o pomoc chorym. To po prostu ma sens” – tłumaczy. Już zaczęła przygotowania do tego biegu pod okiem trenera, by nie przesadzić z treningiem: „Jak bym się połamała albo naciągnęła, nikomu bym nie pomogła”. A pomagać po prostu musi, bo to – podobnie jak sport - porządkuje ją od środka.